7 June 2015

Sopot, I missed your sun!

Jestem pełna podziwu kiedy czytam czyjeś opowieści o zagranicznych podróżach. Pełne fascynacji i pięknych zdjęć. Nic dziwnego, że nie doceniamy tego, co leży u nas pod nosem i staramy się uciec tam, gdzie nas nie jeszcze nie było. Przyznam szczerze, że też z załamaniem odpowiadam na pytanie "co warto zobaczyć w Rosji i gdzie lepiej się wybrać na wycieczkę". Piękne krajobrazy i zabytkowe widoki mieszają mi się czasami z "brudną" rzeczywistością. Niemal wszyscy moi znajomi są pod wielkim wrażeniem i wspominają wyjazdy do Rosji z jak najlepszego punktu widzenia. Mi z tym idzie gorzej.
Odwrotnie, jestem w stanie powiedzieć o Polsce: są tysiące ciekawych miejsc gdzie już byłam albo planuje się wybrać i gdzie gorąco zachęcam pojechać każdemu. Dlatego też z niecierpliwością czekam na książkę Jakuba Porada: "Polska da radę. Przewodnik osobisty" która podobno opisuje zachwycające polskie miasta z nowej strony. 
Tymczasem nie piszę o książce, i nie o poradach. Dzisiaj o mieście w którym jestem zakochana od pierwszego spojrzenia. Mieście, do którego przyjeżdża się zawsze w jednym celu, ono natomiast proponuje Ci setki innych możliwości w zamian. Położono jest ono na północy kraju i czasami czuję, że jest tam więcej szwedów niż polaków. Uwielbiam Sopot odkąd przyjechałam tam pierwszy raz i staram się podtrzymywać nasze dobre relacje, odwiedzając go o każdej porze roku.



W Rosji mówi się "jadę na południe" i wszyscy wiedzą, że chodzi Ci o wczasy nad morzem. Polskie morze jest "przewrócone" i za odrobiną słońca i słonej wody jedzie się na północ. Moja pierwsza podróż do Trójmiasta była bardzo chaotyczna ponieważ pojechałam z moim przyszłym mężem i jego ekipą. Nie mieliśmy żadnego planu ani celu przyjazdu i odwiedzaliśmy wszystko co oni mogli sobie przypomnieć. Stwierdziłam wtedy, że przyjadę tam jeszcze raz tylko już sama by porządnie i na spokojnie wszystko obejść.





Taka szansa przytrafiła się niecały rok później. Moja podróż poślubna składała się z dwóch części: najpierw zafundowałam swojej rodzinie wycieczkę krajoznawczą po Polsce a później pojechałam z mężem do rodzinnego miasta w Rosji. Na ślub udało się przyjechać tylko mojej mamie i jednemu z braci z żoną. Była to nieliczna reprezentacja, ale byłam tak szczęśliwa i tak wdzięczna za ich prawie bohaterski przyjazd, że czułam się tak jakby przyjechała cała moja rodzina. Mój brat zrobił dla mnie coś niezwykłego: pokonał sam za kierownicą 1700 km z krótką przerwą, prawie tylko na kawę, następnego dnia był już na uroczystości mimo iż zamykały mu się oczy i musiał spać na stojąco. Powiem coś więcej: w stu procentach angażował się w następnych kilku wyjazdach w kolejne kilka dni. By dać im wypocząć na chwilę zabrałam ich do Sopotu. Podróż była długa, mecząca ale zarówno bardzo zabawna. Na miejsce dotarliśmy dopiero na wieczór po prawie 7 godzinach jazdy samochodem. Czułam się dziwnie, tak jak bym miała trójkę starszych dzieci, którymi trzeba było się opiekować. Zdążyliśmy wyjść z samochodu i się zaczęło: jeden cały czas komentował kwiatki i wszystkie możliwe rośliny, drugi pytał o historię i mnemonikę a trzeci cały czas miał pytania oderwane od rzeczywistości i generalnie zatrzymywał się na każdym kroku by coś zobaczyć, dotknąć, podziwiać...
W spowolnionym tempie w końcu dotarliśmy do małej uliczki ukrytej w starym parku, który na pewno pamiętał wojnę. Znajdował się tam jeden jedyny nowoczesny hotel, reszta wyglądała jak z bajki. Był tam i dom w którym planowałam zameldować rodzinę: wyglądał jak z amerykańskich horrorów o różnych potworach z tamtego świata. Pamiętam jak weszliśmy do dużego i ciemnego korytarza, w centrum którego stały stare drewniane skrzypiące schody: patrzyliśmy na nie z lekkim strachem i baliśmy się oddychać. W mocnym filmie grozy w dwudziestej minucie na tych schodach pewnie stałaby mała dziewczynka w białej koszuli nocnej i podnosiłaby w moją stronę rękę, dlatego starałam się jak najmniej poruszać w nocy po korytarzu. Jak na złość co chwilę musiałam po coś wychodzić. Świeciłam wtedy latarką z całą jej mocą i poruszałam nią tak szybko by nic nie zostało ukryte przed moim wzrokiem.




Uliczką Haffnera na której się znaleźliśmy można było w niecałe pięć minut dojść do sopockiego parku. Po drodze po obu stronach ulicy podziwialiśmy stare, przedwojenne domy, myśleliśmy, że zostały wybudowane jeszcze w XIX wieku. Na ich opłakany stan nie można było patrzeć bez łez, choć rozumiem, że utrzymanie wielu z nich kosztuje cały majątek. Wtedy też często wyobrażałam sobie co bym zrobiła gdybym dostała taki dom po kimś z niedalekiej rodziny. Czy warto by było zainwestować w renowację i otworzyć go dla publiki? Czy ktoś by mnie namówił na wynajem i kompletne zniszczenie zabytku? Jeszcze krok i wszystkie niepokojące mnie myśli znikały, unosiłam się daleko od rzeczywistości, serce jąkało i moje nogi stawały na nieco zimnym w cieniu piasku... Sopot w te dni obdarował nas przepiękną pogodą: cały czas świeciło słońce (w lipcu to raczej wypada) i można było leżeć plackiem na plaży. Dookoła nie było ani duszy, dosłownie kilka dni przed naszym przyjazdem odwołali zakaz pływania i o tym dowiedzieli się pewnie tylko miejscowi. Kąpać się było strasznie ciężko: mój brat do tej pory uważa, że nie umiem pływać wiec nie puszczał mnie dalej niż krok od siebie. Osobiście bał się zimnej wody i stanął prawie po kolana. Zeszło mi trochę czasu by go przekonać: Bałtyk ma swoją uroczą stronę i warto się w nim zakochać.


Po dniu leżakowania, opalania się i wielokrotnych wejść do wody zabrałam ich na spacer w uroczym parku. Za każdym razem gdy jestem latem w Sopocie wybieram się tam na rowerku. Podziwiając piękny krajobraz dojeżdżam do tabliczki Gdynia, wpatruję się jak inni w daleki port Gdański a jak tylko zapada zmrok i zapalają się portowe światła, zabieram się w drogę powrotną.





Od tamtego czasu postanowiłam przyjeżdżać do Sopotu przy każdej możliwej okazji. Zdarza mi się to robić nawet w zimę, ale w lato bądźcie pewni, że parę dni spędzam na sopockiej plaży. Nastawiam budzik na wczesną godzinę, zakładam swoje adidaski i biegnę na plaże. Delikatne słońce wita te pary które zdecydowały się zostać na plaży przez całą noc, omijam ich z uśmiechem - oni pewnie zdążyli na pierwsze promienie nadchodzącego dnia. Biegnę obok kafejek, krzesła jeszcze są przewrócone, tylko gdzieś na niektórych fotelach hotelu Grand mieszczą się nocni imprezowicze. Cała plaża jest dla mnie i dla tych którzy wolą spędzić poranek nigdzie indziej jak tu, biegnąc po wąskiej ścieżce pomiędzy piaskiem i zawsze niespokojnym morzem. Dobiegam do tylko mnie jedynej wiadomej mety, siadam na piasek i podziwiam nadchodzące fale. Każda jest inna, niesamowicie urocza i jak każda inna rozbijają się o brzeg. Patrzę w stronę małego molo: zawsze stoją babeczki uprawiające jogę. Powitaniem słońca rozpoczynają każdy nowy dzień, zawsze się boję im przeszkadzać więc siadam jak najdalej. Siedzę dopóki nie zobaczę kątem oka, że nowy dzień już się rozkręca: kafejki zaczynają sprzątać po nocnej zmianie, panowie przychodzą po pierwszą kawkę a ratownicy oglądają plażę jakby mieli ją uprzątnąć po nocy.





Idę, żałuję tego poranka, że dobiega końca i "moja" plaża przestaje być moją i muszę się nią podzielić.
Obiecuję że przyjdę na pożegnanie :) Zabawne, bo wschód czy zachód słońca niczym się nie różni od tego w Warszawie, ale czy w Warszawie mamy czas podnieść oczy ku niebu by go zobaczyć?..




2 comments:

  1. KOCHANA PIEKNY WPIS.
    Ja pochodzę z Sopotu, mieszkam w Gdyni i każdego dnia dziękuję za te cudowną lokalizację
    ➳ pozdrawiam
    Ola z Fashiondoll.pl

    ReplyDelete
    Replies
    1. Dziękuję!
      Cieszę się, że poznałam te piękne okolicy i mam nadzieję przyjechać również w tym roku na parę dni

      Delete

Share
zBLOGowani.pl